Arktycze latarnie duchów
miejsca, które zniknęły z mapy
O Arktyce → Oczami załogi → Arktyczne latarnie duchów: miejsca, które zniknęły z mapy
W Arktyce nie trzeba szukać duchów w metaforycznym sensie. One stoją na brzegu w postaci wybitych okien, resztek drewnianych ścian, rybackich bali, pustych beczek. To nie jest romantyczny obrazek — to konsekwencja klimatu, logistyki i realiów pracy na północy, gdzie prawie wszystko jest tymczasowe, choć bywa, że zostaje na dekady.
Dawni osadnicy na Spitsbergenie
Na Svalbardzie najłatwiej zobaczyć te warstwy historii. Pyramiden jest najbardziej znanym przykładem, ale nie jedynym. Grumant zniknął już dawno, a po zasobnej kiedyś wkodze norweskiej na Halvmåneøya zostały tylko pozostałości fundamentów i połamane belki. Te miejsca nie upadły z powodu wielkiego dramatu – po prostu przestały być potrzebne. Statki nie musiały już tu zawijać, zapasy można było dostarczać inaczej, a społeczności traperskie, które żyły na kole podbiegunowym w kompletnej izolacji, straciły rację bytu.
Ślady zostają w różnych miejsach Arktyki
Podobnie jest na Grenlandii. Wschodnie wybrzeże pełne jest dawnych stacji radiowych i polarnych posterunków, które kiedyś utrzymywały kontakt ze światem, a dziś są tylko powłoką po tamtych funkcjach. Myggbukta, założona w latach 20., była norweską stacją meteorologiczną i bazą polarną. W pewnym momencie stała się politycznie niewygodna, potem logistycznie niepraktyczna, a na końcu zwyczajnie niepotrzebna. Efekt? Ruina, którą odwiedza się bardziej z ciekawości niż z sentymentu.
Nie nostalgia, lecz użyteczność
Łączy je jedno: Arktyka nie wybacza stagnacji. Każdy projekt — kopalnia, stacja, domek traperski, radiopunkt — żyje tylko tak długo, jak długo ma sens ekonomiczny albo operacyjny. Gdy realia się zmieniają, nie ma komu go utrzymać. Lód się cofa, szlaki morskie przesuwają, komunikacja satelitarna eliminuje potrzebę stałych baz, a granice polityczno-administracyjne decydują, które miejsca mogą dalej funkcjonować, a które lepiej zostawić same sobie.
Prosta historia z Arktyki
Odwiedzając Arktykę spotykamy wiele chat traperskich. To w gruncie rzeczy liche schronienie ma dać osłonę przed zimnem, śniegiem, lodem, polarnym niedźwiedziem. Każda ma swoją historię – niektóre nawet kilka.
Hermann Ritter (1981-1968) – oficer marynarki w dobie szalejącego kryzysu wyruszył na Spitsbergen by polować i w ten sposób zarobić na utrzymanie rodziny. Jego żona Christiane (1897-2000), malarka i pisarka w roku 1934 dołączyła do męża. Z nim oraz norweskim myśliwym Karlem Nikolaisenen spędziła zimę 1934/35 w chacie traperskiej. Na najbardziej wysuniętym na północ punkcie Andréelandet w północnym Spitsbergenie, między Woodfjorden i Wijdefjorden.
Jej ilustrowana książka o tej zimie, „Eine Frau erlebt die Polarnacht” z 1938 roku, została przetłumaczona na siedem języków. Niepojętym jest jakim hartem ducha, odwagą trzeba było się wykazać, by podjąć decyzję tak radykalną.
Patrząc na te opuszczone konstrukcje, łatwo wpaść w pułapkę romantyzowania przeszłości. W praktyce to materiał na lekcję o tym, jak szybko Arktyka weryfikuje ludzkie plany. I jak niewiele trzeba, by aktywne miejsce stało się latarnią ducha — znakiem po obecności człowieka, który dawno się wycofał, zostawiając za sobą tylko szkielet swoich ambicji.