Duża Pętla Svalbardu i 83°N

dwoma jachtami dookoła Spitsbergenu i Nordaustlandet

11 - 25.09.2024

Ocean A i Ocean B 11go września rozpoczęły „dużą pętlę” Svalbardu, czyli wyprawę której celem było opłynięcie i odwiedzenie najciekawszych i najodleglejszych wysp archipelagu.

17go września o 0720 przekroczyły 83 stopień szerokości geograficznej, czego – według naszej obecnej wiedzy – jak dotąd dokonały jeszcze tylko dwa inne jachty żaglowe.

25go września obydwa jachty zacumowały w Tromsø, kończąc wyprawę i jednocześnie wracając do „cywilizacji” po prawie pięciu miesiącach spędzonych na Svalbardzie.

Trasa wyprawy jachtów w dniach 11-25.09.2024 →

Załogi wyprawy dookoła Svalbardu:

SY Ocean A

1. Andrzej Górajek – kapitan w drodze na 83°N
2. Alicja Latoń – kapitan w drodze powrotnej z 83°N
3. Łukasz Proszek – I oficer
4. Piotr Pyciński – II oficer
5. Paweł Maślanka – III oficer
6. Halina Górajek
7. Krystian Kuczek
8. Tomasz Sibon
9. Katarzyna Płaczek
10. Tomasz Gliniewicz
11. Jakub Rapacz

MSY Ocean B

1.  Paweł Pelc – kapitan
2. Ewa Bartos
3. Magdalena Pryszcz
4. Błażej Gorzelak
5. Stanisław Gorzelak

Od pierwszego dnia, a właściwie od dnia poprzedzającego pierwszy, wyprawa ta nie należała do prostych i rzucała załogom różne wyzwania. W trakcie poprzedniego rejsu na Oceanie A doszło do uszkodzenia pompy wewnętrznego obiegu chłodzenia – nie byłoby to nic strasznego, gdyby nie wydarzyło się po wschodniej stronie dzikiego, północnego archipelagu, przeszło 400 mil drogi od najbliższej cywilizacji… Więcej można o tej przygodzie przeczytać tutaj. Wspólnymi siłami dwóch jachtów (czasem przy korzystnym wietrze płynęły razem na żaglach, a czasem Ocean B holował na silniku drugi jacht) oraz pracą czterech załóg (na ostatnim fragmencie pojawiła się już ekipa na kolejną wyprawę i wymieniła wcześniejszą, zmęczoną po długim, pełnym wyzwań i wietrznym okrążeniu Spitsbergenu) obydwa jachty bezpiecznie dopłynęły do Longyearbyen, stawiając się na starcie wyprawy. 

Zaznaczmy, że Isfjord był jednym z trudniejszych fragmentów, mimo że tak blisko celu. Sytuacja spowodowała pewne opóźnienia, przez które nie zdążyliśmy wjechać do Longyearbyen przy dobrych warunkach. Ocean B szedł więc pod wschodni wiatr o sile przekraczającej 30w w podstawie i wybudowaną falę, holując dwa razy cięższy od siebie Ocean A. Momentami prędkość ledwo przekraczała 1w. Cały czas szacowaliśmy możliwości i ryzyko, rozważaliśmy schowanie się w którejś odnodze Isfjordu po jego północnej stronie. Podobna decyzja oznaczałaby dodatkowe opóźnienie, nawet o kilka dni, a samo zakotwiczenie i utrzymanie się na tej kotwicy w trudnych warunkach przez jacht nie mogący sobie pomóc silnikiem, uznaliśmy ostatecznie za jeszcze bardziej ryzykowne niż kontynuowanie holowania. Nie było w końcu aż tak daleko! Dodatkowo, im bardziej wgłąb, tym bardziej osłaniały nas brzegi fiordu, więc i fala się zmniejszała, a prędkość powolutku rosła.

To był dopiero początek gigantycznej pracy, którą wszyscy włożyli w doprowadzenie jachtów to stanu, w którym bez problemu mogły ruszyć w kolejną trasę. Wiele rzeczy wymagało poprawek, usprawnienia lub konserwacji. W końcu obydwa jachty spędziły cały sezon aktywnie pływając po Svalbardzie, a teraz przed nimi największe wyzwanie i najtrudniejsza trasa. Przyjechał armator z częściami zamiennymi, załogi bez przerwy pracowały przez cały dzień. Dopiero bardzo późnym wieczorem wszystko było gotowe do drogi i można było złapać zasłużony wypoczynek – kolejnego dnia oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w drogę na północ.

Ny-Ålesund to wyjątkowe miejsce, w którym prawie wszystko jest „najdalej na północ” i znajduje się tutaj wiele tak sezonowych jak i całorocznych stacji naukowych. Dla nas stało się upragnionym schronieniem, ponieważ już przy wejściu do Kongsdjordu zaczął dąć silny wiatr niosący growlery od aktywnie cielących się kilku potężnych lodowców w głębi. Przy zafalowaniu radar potrafił wykryć tylko największe kawałki, a za wyszukanie wszystkich mniejszych odpowiadał ustawiony na dziobie obserwator, który ze względu na dużą wilgotność powietrza, ciemność nocy i mroźny wiatr musiał być bardzo często zmieniany.

Następnego dnia, gdy pogoda znacznie się poprawiła, zabraliśmy się za prace przy takielunku i żaglach. Nie był on od dłuższego czasu sprawdzany, a na planowanej przez nas trasie dobrze mieć wszystko zweryfikowane. Wywędrowaliśmy na maszty, przyglądając się mocowaniom wszystkich lin otaklowania, bloczkom i innym elementom ruchomym, szukając wszelkich oznak zużycia materiału czy uszkodzeń. Wymieniliśmy również niektóre zmęczone po całym sezonie liny. Przeprowadziliśmy ostatnie tankowanie wody i paliwa oraz końcowe prace na i pod pokładem, konieczne przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Pierwszym i właściwie jedynym w tej części archipelagu przystankiem były leżące bardzo blisko siebie Virgohamna i Smeerenburg. Naszym celem było dotarcie daleko na północ i wschód archipelagu, nie zabawianie długo po tej stronie wyspy, którą można zobaczyć na dowolnym tygodniowym rejsie. Ale te miejsca dotyczą tak gigantycznych przedsięwzięć, których dokonali tutaj ludzie sto lat temu, że nie można ich tak po prostu ominąć i pojechać dalej.

Chociaż raz na tej wyprawie warunki mieliśmy doskonałe. Nisko wiszące stalowe chmury i obsypane świeżym śniegiem szczyty okolicznych gór potęgowały klimat tych opuszczonych dekady temu miejsc. Przy całkowicie płaskiej tafli jachty stanęły na jednej kotwicy, burtami do siebie, i w dwóch turach wyruszyliśmy na brzeg obejrzeć pozostałości i wyobrazić sobie ogrom dokonanego tutaj tak dawno przedsięwzięcia.

Następnie Ocean A i Ocean B odwiedziły Sjuøyane, najbardziej na północ wysunięte wyspy archipelagu, gdzie nie dociera prawie nikt. To prawdziwie odległa kraina skał, ciszy i lodu. To puste, niegościnne wybrzeże. A jednak posiadające ten niezwykły urok „krańca”. Dalej na północ nie ma już nic. Te wyspy w swojej historii dla niektórych były końcem podróży, katastrofą i fiaskiem ekspedycji, dla innych ostatnią deską ratunku. Dla jeszcze innych, jak dla nas, tylko przystankiem na drodze.

Przed skokiem na północ zatrzymaliśmy się na Phippsøyi, w niewielkiej zatoczce okupowanej przez gigantyczne stado morsów. Trzeba było naprawdę uważać, gdzie się kotwiczy, którędy płynie na ląd i gdzie zostawia ponton. Niezwykle ciekawskie, młode stworzenia chętnie podpływały do nas, żeby zobaczyć, kto to taki ich odwiedził i czy można się z nami pobawić – a my będąc w pontonie nie bardzo mieliśmy ochotę na zabawę z kilkutonowymi zwierzami uzbrojonymi w potężne kły… Były momenty, kiedy dopiero po rozpędzeniu się do parunastu węzłów i wejściu w ślizg udawało się umknąć rozbawionej gromadzie. Ekipa desantowa z Oceana B przez ponad godzinę nie mogła wrócić na jacht, dookoła którego z nieznanych nam powodów zgromadziło się w pewnym momencie parędziesiąt morsów, uparcie broniąc dostępu. Ustawione jak w kolejce do zwiedzania za rufą jachtu, co chwilę ciekawsko podpływały do burt i skakały zachwycone nowym towarzystwem na tej samotnej, odległej wyspie.

Na wyspach Sjuøyane przestaliśmy paręnaście godzin w oczekiwaniu na korzystną sytuację wiatrową. 16go września o 0300 w nocy, czyli gdy tylko zrobiło się jasno – podnieśliśmy kotwicę, postawiliśmy wszystkie żagle do korzystnego, zachodniego wiatru i ruszyliśmy w drogę na północ, sami nie do końca jeszcze wiedząc, jak daleko ona będzie biegła i gdzie dokładnie się zakończy.

Tego samego dnia przed północą natrafiliśmy na pierwsze drobiny lodu, krótko po przekroczeniu 82°20’N. Nie stanowiły one jednak jeszcze przez kilka godzin przeszkody w żegludze, obydwa jachty płynnie posuwały się dalej naprzód. Dopiero 35 mil dalej zostaliśmy zmuszeni do zredukowania prędkości i kluczenia w lodowym labiryncie. Nie była to jeszcze potężna, odłamana od stałej arktycznej płyty lodowej kra, groźnie broniąca dalszej żeglugi na północ, a „tylko” połamane przez niedawne sztormowe wiatry i fale okruchy – chociaż niektóre z tych „okruchów” były dwa razy większe od naszych jachtów… Przepłynięcie kolejnych dziesięciu mil zabrało nam ponad 3h.

O godzinie 0720 17go września Ocean A i Ocean B osiągnęły 83 stopień geograficzny szerokości północnej.

Według naszej obecnej wiedzy, jak dotąd tylko dwa inne jachty dopłynęło tak daleko na północ.

Mimo że warunki lodowe i meteorologiczne pozwalały jeszcze kontynuować żeglugę „w górę”, my uznaliśmy to za w zupełności wystarczający wynik. Czasu i tak nie było wiele, ponieważ niewielkie połacie czystej wody pomiędzy lodem, gdy tylko zapanuje bezruch, zaczynają już o tej porze roku zamarzać. Stanęliśmy jachtami burta w burtę, zjedliśmy śniadanie w tej wyjątkowej scenerii mroźnej, dalekiej Północy, i powoli skierowaliśmy dzioby w drogę powrotną na południe – ku kolejnym wyzwaniom czekającym nas jeszcze na tej wyprawie.

Po powrocie z 83⁰N spróbowaliśmy podejść do innej wyspy „na krańcu”, tym razem wschodnim. Kvitøya przywitała nas jednak prawie metrową falą, głębokimi pokładami mgły, silnym prądem i paskudnie poszatkowanym, skalistym dnem. Oba jachty poświęciły dużo czasu na próby znalezienia bezpiecznego podejścia do brzegu (mapy na ten rejon podają bliską zeru ilość szczegółów, a nawet za te pojedyncze autorzy podkreślają, że nie biorą odpowiedzialności) i schowania się w zatoce przy Andréeneset. Ostatecznie, ze względu na beznadziejną widoczność przy jednocześnie wysokim ryzyku spotkania niedźwiedzi polarnych, zrezygnowaliśmy z desantu. Zjedliśmy pyszny posiłek w tym miejscu, będącym jednym z najodleglejszych na całym archipelagu, i ruszyliśmy na południowy zachód – po pierwsze, żeby spróbować zbliżyć się do spektakularnej Austfonny, a po drugie najwyższy czas było zacząć szukać bezpieczniejszego schronienia przed nadciągającym ze wschodu sztormem.

Mimo zmierzającego w naszą stronę potężnego niżu, nie mogliśmy sobie odmówić próby podpłynięcia do Austfonny – jednego z największych lodowców w Europie, o powierzchni prawie ośmiu tysięcy kilometrów kwadratowych. Ma on grubość przekraczającą miejscami 500m i 200km obwodu. To sięgająca po horyzont, wyrastająca prosto z morza potężna ściana lodu, poprzecinana lśniąco-przezroczystymi żyłami i wodospadami.

Gdy ruszaliśmy z Kvitøyi, prognozy pogody mówiły nam wyraźnie: „nawet nie próbujcie”. Mieliśmy mało czasu, żeby się schować przed nadciągającym ze wschodu sztormowym wiatrem. Fale już teraz sięgały niemal dwóch metrów. Brzeg spowijała mgła, widoczność sięgała nie dalej niż na milę. Na najświeższych mapach lodowych dużą część wybrzeża wyspy Nordaustlandet, na której spoczywa ten potężny lodowiec, oznaczono czerwonym kolorem – czyli „całkowicie nieprzejezdne”. Ale! To jeden z najbardziej spektakularnych lodowców, marzenie każdego, kto przybywa do Arktyki. Jak można by było nawet nie spróbować? Nie podjąć choćby jednej próby?

Oczywiście, że spróbowaliśmy. Wielokrotnie. Z początku sytuacja nie była obiecująca. Zaczęliśmy zbliżać się do wyspy, ale od każdych oznak lodu trzeba było szybko uciekać – ciężko dojrzeć we wzburzonej wodzie drobiny lodu, a spotkanie z większymi kawałkami mogłoby się zakończyć bardzo źle dla jachtu przy dużym zafalowaniu. Dostępu do ścian Austfonny broniły mile pokruszonego lodu, nie pozwalające zbliżyć się na wystarczającą odległość, żeby chociaż zobaczyć tę niezwykłą ścianę. Wszystko zasłaniały bardzo niskie chmury.

W podobnych warunkach przejechaliśmy prawie 80 mil wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Nordaustlandet, powoli tracąc nadzieję. Mieliśmy świadomość, że jeśli zbyt długo zamarudzimy, nie zdążymy się ukryć przed nadciągającym uderzeniem wiatru. Schowanie się „za zakrętem” i podejście pod ścianę Bråsvellbreen było naszą ostatnią szansą.

Jak tylko pojawił się skrawek błękitnego nieba, morale załóg poszybowały w górę. Ktoś zobaczył fragment ściany, kto inny upierał się, że przez lornetkę widział otwartą wodę za szerokim pasem lodowego gruzu. Fala uspokoiła się dostatecznie, żeby podjąć próbę przebicia się przez ów pas i podejścia do upragnionego lodowca. Wszystkie nasze trudy ostatnich parunastu godzin opłaciły się nawet z nawiązką!

Gdy docieraliśmy wreszcie do ściany, przynajmniej połowa nieba była bezchmurna, promienie słońca rozświetlały potężną lodową ścianę, błyszczały w spadających z niej, mroźnych wodospadach, lśniły na wypolerowanych wodą growlerach. Absolutnie przezroczysta woda pozwoliła zobaczyć niesamowite zanurzone fragmenty pływających, lodowych formacji. Pozostałe chmury podniosły się, ukazując potężny lodowiec w całej jego okazałości. Surowa i niezwykła sceneria spotęgowała urok chwili. Przez jakiś czas zapomnieliśmy o naszym nadciągającym ze wschodu, sztormowym problemie. Zatraciliśmy się w niezwykłej krainie wielowiekowego lodu, krystalicznej wody, mroźnych promieni słońca i lodowatego wiatru.

Kiedyś trzeba było jednak wrócić do rzeczywistości. Szczególnie, że od bezpiecznego schronienia dzieliła nas „diabelska cieśnina” – Heleysundet. To wąskie przejście pomiędzy Spitsbergenem a Barentsøyą, gdzie woda rozpędza się nawet do parunastu węzłów, ciągnąc ze sobą wszystkie większe i mniejsze lodowe odłamki, jakie tylko znajdą się w jej okolicy. Ponadto precyzyjne wyliczenie i zaplanowanie godziny przejścia jest niezwykle trudne ze względu na brak wiarygodnych, sensownych informacji. Mogliśmy tylko szacować i liczyć na to, że trafimy na brak prądu lub przynajmniej płynący w dobrą stronę – inaczej nie tylko przejście będzie niemożliwe, ale także jego próba ryzykowana.

A my nie mieliśmy czasu na błędy, niż nie zaczekałby żeby dać nam drugą szansę. Zestawiliśmy wszystkie dostępne informacje, w szczególności zapisy własnych obserwacji o zachowaniu tej cieśniny sporządzone w trakcie poprzednich rejsów w tej okolicy. Oszacowaliśmy przedział czasowy, w którym przejście powinno być możliwe i zaplanowaliśmy dotarcie „na start”.

Wyszło prawie idealnie. Przeszliśmy Heleysundet z korzystnym, płynącym na zachód prądem. Co prawda, planowaliśmy wejść na samym początku tego pływu, żeby tylko nieznacznie nas „podciągnął”, a trafiliśmy prawdopodobnie w samo apogeum… jechaliśmy z prędkością ponad 17w – i to się właśnie nazywa uciekać przed sztormem! Na szczęście, cieśnina była krótka, wyjechaliśmy na drugą stronę błyskawicznie i schroniliśmy się w zatoczce, która nas doskonale osłoniła podczas uderzenia wiatru.

Tylko pierwsze uderzenie wiatru w trakcie sztormu było dla nas uciążliwe. Później, gdy ośrodek niskiego ciśnienia dotarł do Spitsbergenu, ten górzysty archipelag znacząco go osłabił i wymusił zmianę trasy. My, zgodnie z planem, pozostaliśmy ukryci pomiędzy wyspami i bezpiecznie zasłonięci od tego wszystkiego, co działo się na otwartym morzu. Nawet mieliśmy słoneczną pogodę, chociaż często przechodziły ponure chmury z intensywnymi opadami śniegu, a podmuchy mroźnego wiatru raz na jakiś czas przebijały się do nas przez góry.

Schronienie dało nam czas na odpoczynek i zajęcie się jachtami. One zawsze wymagają dużej ilości uwagi w trakcie wypraw – od ich dobrej kondycji zależy w końcu nasze bezpieczeństwo. Musieliśmy się dobrze przygotować na przeprawę przez Morze Barentsa, między innymi sprawdzić takielunek, dokładnie zaształować wszystko na pokładzie, schować pontony nie chcąc ich niepotrzebnie męczyć wiszeniem na żurawiach na dużej fali, którą mogłyby być zalewane podczas przeprawy. Wymieniliśmy też pomiędzy jachtami zapasy wody i paliwa, zależnie na którym czego było w większym zapasie. Prace na jachtach poprzedzielane były cieszeniem się urokami wschodniej części archipelagu, gdzie mało kto się zapuszcza. W czasie dwóch dni spędzonych w tej okolicy przemieściliśmy się wzdłuż zachodnich brzegów Barentsøyi i Edgeøyi.

Wyprawa powoli zaczęła dobiegać końca, przyszedł czas na poszukiwania okna pogodowego, żeby wrócić na kontynent. Nie było to łatwe zadanie. Wiedzieliśmy, że niektóre znajome jachty od ponad dwóch tygodni szukają dobrego momentu. Późny wrzesień na Morzu Barentsa nie należy to najprostszych okresów w roku. Wymaga to planowania i …czekania. Z morzem nie można walczyć, trzeba się dostosować do jego gry – włączyć w odpowiednim momencie, przeczekiwać niesprzyjający.

Po tych dwóch bardzo intensywnych dobach spędzonych w zatoczkach na wyspach po wschodniej części archipelagu, nastał czas, żeby ruszać – jedyne widoczne okno pogodowe, z którego nie mogliśmy nie skorzystać, ponieważ inaczej utknęlibyśmy na Spitsbergenie co najmniej na dodatkowy tydzień. Jeszcze zanim wiatr uspokoił się na dobre, ruszyliśmy w drogę. Kilkumetrowe fale wędrujące przez całe morze dawały się we znaki, ale nie można było opóźnić wyjścia – wiedzieliśmy, co w prognozach czeka na naszej drodze, jeżeli chociaż trochę się spóźnimy…

Jednocześnie nie potrafiliśmy sobie odmówić przepłynięcia blisko Wyspy Niedźwiedziej. Mało kiedy jest szansa zobaczyć tę wyspę. Albo warunki sprawiają, że należy trzymać się na duży dystans, a jak już się udaje podpłynąć blisko – niemal na pewno będzie zasnuta mgłą, pozostając poza zasięgiem wzroku. Na naszej drodze stanęła w absolutnej ciszy, w przerwie pomiędzy krawędzią jednego a drugiego frontu. Ukazała się nam w całej swojej wspaniałości. Przepłynęliśmy wzdłuż jej zachodniego wybrzeża, ciągnięci kilkuwęzłowym prądem, podziwiając zapierające dech formacje skalne i ptasie siedliska.

Ostatni etap trasy był już walką z czasem. Załogi kombinowały jak mogły, żeby utrzymać prędkość powyżej 8 węzłów. Wachty co chwilę wychodziły na akcje manewrowe, poprawiając ustawienie żagli, niezależnie czy świeciło słońce, czy był środek nocy, czy baksztagowa fala bujała nas z prawa na lewo, czy bajdewindowa rozbijała się w strugi na dziobie. Wysiłki się opłaciły, schowaliśmy się pomiędzy norweskimi wyspami na godzinę przed uderzeniem sztormowego wiatru. Jeszcze kilka zakrętów, przesmyków i wysepek pogrążonych w bezgwiezdnym mroku nocy, aż na kilka godzin po wschodzie słońca dotarliśmy do celu – „cywilizacji”. Po prawie pięciu miesiącach spędzonych na odległym Svalbardzie Ocean A i Ocean B zacumowały w Tromsø. Bezpiecznie schowani w porcie, mogliśmy spokojnie przeczekiwać głęboki niż, który się właśnie przetaczał przez Barentsa – w tym samym momencie na trasie, gdzie byliśmy jeszcze kilkanaście godzin wcześniej, wiało już ponad 50 węzłów, a sześciosekundowe fale przekraczały 5m.

Cała ta wyprawa była dla nas prawdziwą próbą wytrzymałości i zaradności. Arktyka nie szczędziła kłopotów, ale i tych pięknych chwil. Bardzo duże zaangażowanie załóg w bezpieczny i sprawny przebieg całej trasy było bezcenne, tak samo jak wzajemne wsparcie i asekuracja pomiędzy jachtami. Zrealizowaliśmy swój plan od początku do końca, a także po drodze wydarzyło się jeszcze wiele dodatkowych przygód. Nie raz sytuacja nas zaskakiwała, i zmuszała do bardzo szybkiej analizy możliwości i zmiany planów. Każdy zakończył tę wyprawę z nowym bagażem wiedzy i doświadczeń, z niezwykłymi wspomnieniami na całe życie z tych odległych bezdroży, i sporą dozą satysfakcji, że dokonaliśmy czegoś, na co niewiele osób się porywa. Trudy wyprawy były też dla wszystkich próbą charakteru i dały okazję załogom do nawiązania tych szczególnych relacji, które stworzyć można tylko na morzu – na pewno nie raz jeszcze ruszymy razem w rejs, i podejmiemy nie jedno wyprawowe wyzwanie!