Arktyczny krąg

ARKTYCZNY KRĄG
Svalbard 2025

Na krawędź mapy i z powrotem – przez lód, mgły i własne granice

Na krawędź mapy i z powrotem – przez lód, mgły i własne granice

Duża Pętla Svalbardu 2025

11 - 28.09.2025

„Zrobiliśmy pełną pętlę dookoła archipelagu – chociaż nie po to, żeby zatoczyć koło i pokonać mile. […] Po to, żeby zobaczyć, co zostanie z nas, kiedy już dotrzemy do końcowego portu. Każdy wraca inny, niż wypłynął.

Arktyka zmienia ludzi – nie przez to, co pokazuje, ale przez to, co zabiera i co daje w zamian.”

Wyprawa „Arktyczny Krąg” – duża pętla Svalbardu 2025

Jacht

MSY Ocean B

Kapitan

Alicja Latoń

I wachta

Maciej Głogowski
Mateusz Buczek

II wachta

Krzysztof Zieliński
Ewa Bartos
Artur Baksalary

III wachta

Dariusz Roszak
Joanna Kiełbasa
Tomasz Szczerbak

Dystans

1126,5 Mm

Długość

18 dni

Najwyżej

Phippsøya, 80°43′N

Postoje

11 kotwicowisk
2 porty

Desanty

8 lądowań
2 lodowce
1 góra lodowa

We wrześniu 2025 roku jacht Ocean B opuścił Longyearbyen, rozpoczynając wyprawę poza krawędź mapy: dookoła archipelagu Svalbard z planowaną próbą wyjścia do granicy lodu, która zakończyć miała się w północnej Norwegii po przejściu Morza Barentsa. W ciągu ponad dwóch tygodni wyprawa przeszła przez wszystkie oblicza Arktyki: opóźniony start z powodu trudnej pogody, mgły i flauty na północy, spotkania z lodem i opuszczonymi osadami, ucieczka przed sztormowymi wiatrami, spokojne noce na kotwicy pod rozgwieżdżonym niebem i polarną zorzą.

Załoga dotarła aż do Phippsøyi – najbardziej wysuniętego na północ punktu, gdzie można legalnie zejść na ląd – a potem, wobec załamującej się pogody, zdecydowała o rezygnacji z dalszego kursu na północ i kontynuowała trasę wokół Ziemi Północno-Wschodniej. Po kilku dniach żeglugi w towarzystwie drugiego jachtu – Southern Star – załogi dotarły do monumentalnej Austfonny, a następnie próbowały przeskoku przez Morze Barentsa. Sytuacja zmusiła je jednak do odwrotu i powrotu do Longyearbyen, zamykając tym samym pełny krąg wokół archipelagu – z nieplanowanym, ale naturalnym finałem tam, gdzie wszystko się zaczęło.

Arktyczny krąg

dziennik pokładowy

Późna jesień w Longyearbyen

Nie wszystko da się zaplanować – szczególnie w Arktyce i podczas wypraw. Czasem jacht nie dociera na czas, pogoda rozdaje karty, a załoga musi improwizować. Tak było i tym razem.

W dniu startu wyprawy, gdy załoga wylądowała na Svalbardzie, jacht wciąż był jeszcze daleko… Zabukowaliśmy więc dwa noclegi w Mary-Ann’s Polarrigg i nie zamierzaliśmy marnować czasu. Wzięliśmy broń, wypożyczyliśmy duże auto i ruszyliśmy w teren. 

Wrześniowa okolica Longyearbyen to barwna, żywa tundra, soczyście zielone łąki, renifery kręcące się między zboczami i surowe, kamieniste plaże kontrastujące z bielą pierwszego śniegu w górach. Pogoda zmienna, ale widoki – niezapomniane.

Czas oczekiwania wypełniły wędrówki, obserwacje, zdjęcia, łapanie oddechu po cywilizacji – i odrobina przygód. Ale największa radość przyszła wieczorem, gdy nasz jacht wreszcie zawinął do portu, a jego zmęczona po długiej i trudnej trasie załoga stanęła na kei.

Następnego dnia od rana wspólna mobilizacja. Przekazanie jachtu, przygotowania, sprawdzenie tras, zapasy, ostatnie poprawki. I już za moment – w drogę!

Mgła i lód

Oddaliśmy cumy, postawiliśmy żagle i ruszyliśmy przed siebie.

Szukaliśmy wielorybów w Isfjordzie, wypatrywaliśmy niedźwiedzi polarnych na brzegach Ymerbukty i Trygghamny.

W środku nocy dotarliśmy do Poolepynten – przystanek przy kolonii morsów, od którego tradycyjnie zaczynają się prawie wszystkie wyprawy.

Gdy tylko wystarczająco się rozjaśniło – pierwszy nasz desant, na piaszczysty cypel. Morsy kompletnie nie zwróciły na nas uwagi i zdawały się ostentacyjnie ignorować. Nie mają naturalnych wrogów na Svalbardzie, dlatego potrafią tak leżeć godzinami, niezainteresowane otoczeniem.

Choć wyglądają niezgrabnie, mogą jednym ruchem podciągnąć się na lód, wykorzystując kły jak haki do wspinaczki. A na krótkich dystansach potrafią rozwinąć prędkość do 35 km/h. Więc nie ma z nimi żartów – nawet jeśli udają, że cię nie widzą.

Gdy rozpoczynamy swoją wyprawę, zima na Svalbardzie zbliżała się wielkimi krokami. W Longyearbyen spadł pierwszy świeży śnieg – biały puch otulił zbocza niczym posypka z lodowego cukru. A nasz Ocean B cicho żeglował na północ, w stronę lodowców tonących w mlecznej mgle… 

To właśnie tam, według starej opowieści traperów, kryją się duchy zaginionych wypraw – tych, które wyruszyły zbyt późno, lub wróciły zbyt wcześnie. Mówią, że gdy wiatr cichnie, a góry znikają we mgle, można usłyszeć ich szepty na linii lodu i wody…

Arktyka powoli odsłaniała przed nami swoje prawdziwe oblicze. 

Lodowiec w Dahlbrebukcie błyszczał w nikłym słońcu, przebijającym się przez sięgające niemal wody chmury. Aavatsmarkbreen straszył z daleka, żeby nie podpływać do niego przez pole pokruszonego lodu zasnute mgłą. A Blomstrandbreen zapraszał na noc do spokojnej, osłoniętej zatoczki przy swojej ścianie – obiecując, że nie będzie zarzucał odłamkami. Przynajmniej nie zbyt dużymi.

Więcej lodu

Arktyka umie grać na zwłokę. Wysyłała mgłę, wiatr lub lód, dyktując, co i kiedy możemy. Pozostało nam się podporządkować jej zasadom. Mimo że początkowo nie chciała wypuścić nas daleko, cały czas w zamian karmiła surowym pięknem. Więc odkrywaliśmy i chłonęliśmy ją dalej. 

Zatoka przy ścianie lodowca. Cicha, ciemna, zimna noc. Wachta spędzona z gorącym kubkiem herbaty, w ciszy przerywanej trzaskiem pękającego lodu. Czuwanie, gotowość do odepchnięcia kry, która zbyt blisko podchodzi do burt. A rano desant na NY London – opuszczoną kopalnię marmuru, pozostałość po dawnych marzeniach o wielkim bogactwie na Spitsbergenie. 

Potem dalej wgłąb Kongsfjorden, do lodowców z prawdziwego zdarzenia. Dotarliśmy aż pod ściany na samym jego końcu, gdzie lód tworzył całe pola, a pomiędzy okruchami pływały na prawdę duże lodowe kolosy.

Na jednej z gór lodowych wysiedliśmy jak na innej planecie – błękitne stopnie, przejścia, labirynty. Chrzęst pod nogami, cisza wokół. Jakby świat się zatrzymał.

Nie trzeba płynąć daleko, żeby być w samym środku arktycznej przygody.

Zatrzymaliśmy się na dobowy postój przy kei w Ny-Ålesund. Dawniej kopalnia. Później miejsce tragedii. Dziś – centrum badań klimatu, ciszy i znikającego lodu. Ta osada żyje w innym rytmie – bez sieci komórkowej, bez pośpiechu. To stąd w 1926 roku wystartował sterowiec „Norge”, by jako pierwszy w historii przelecieć nad biegunem północnym. 

Wędrowaliśmy po okolicy, zapoznawaliśmy się z miejscowymi. Wykorzystaliśmy też ten postój na końcowe przygotowanie jachtu do trudów dalszej drogi – to było ostatnie miejsce na naszej trasie, gdzie można liczyć na schronienie, bezpieczeństwo i wsparcie innych ludzi. 

Były też dwa niedźwiedzie. Podobno. Za miasteczkiem. Bardzo daleko. Przez lornetkę – małe, brudno białe kropki. Jedna się nawet chyba ruszała. Ciężko powiedzieć. Podejście w ich stronę, żeby się upewnić, byłoby zbyt lekkomyślne. 

W ten sposób przeczekaliśmy niekorzystny wiatr i falę, która przez kilka pierwszych dni blokowała nam szansę ruszenia na północ. Gdy tylko pogoda się zmieniła, nie zwlekaliśmy ani chwili – oddaliśmy cumy w środku nocy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Bo horyzont nie milknie – wzywa, by odkrywać dalej.

Szalone arktyczne marzenia

Następnym przystankiem był północno-zachodni kraniec Svalbardu. Ziemia, na której historię przykrywa mgła i śnieg – historię tranu, balonów i arktycznych prób przetrwania.

Oceanem B docieramy do Smeerenburgu i Virgohamny – miejsc, gdzie kiedyś tętniło życie wielorybników i rodziły się te szalone, arktyczne marzenia. 

W XVII wieku Holendrzy stworzyli tu największą sezonową bazę wielorybniczą Arktyki – z piecami do przetopu tranu, magazynami i nawet piekarnią. Latem pracowało tu ponad 200 ludzi, zimą całkowicie pustoszało. Choć legenda mówiła o stałym, bogatym mieście w Arktyce i zachęcała do przyjazdu, w rzeczywistości był to przemysłowy obóz, znikający z pierwszym śniegiem. Dziś pozostały po nim ruiny pieców i ciężkie do uporządkowania fragmenty budynków. 

A na wyspie obok – resztki bazy wyprawy balonowej Andrée. To stąd wystartowali, próbując przelecieć nad biegunem. Nie wrócili nigdy. To miejsce jest symbolem uporu. Szwedzi chcieli być pierwsi na biegunie – polecieli bez steru. Amerykanie przywieźli sprzęt, ale nie potrafili wystartować. A Arktyka? Patrzyła. I nie komentowała. 

Dookoła mgła, śnieg i cisza. Góry znikają pod białą kołdrą, horyzont stapia się z niebem.

Nasza droga prowadziła coraz dalej w zimną Północ. 

Północna pustka

O 2giej w nocy podnieśliśmy kotwicę i zostawiliśmy za sobą zachodnie wyspy. Wypłynięcie jeszcze w ciemnościach, kurs na Sjuøyane – 120 mil przez jeden z najbardziej odludnych obszarów wokół Svalbardu.

Po drodze – Moffen i szybkie spotkanie z zaprzyjaźnionym jachtem Southern Star. Też robili pętlę dookoła Svalbardu jak my. Kilka zdań przez radio, zbliżenie na AIS-ie – i od tej pory płynęliśmy dalej razem, parę mil od siebie. W takim miejscu nawet krótki kontakt z drugim jachtem ma swoją wagę.

Za rufą coraz mniej znanych nazw. Przed dziobem Lagøya i rozsypane palce Nordaustlandet. Mapy są tu niekompletne. Niektóre wyspy mają tylko zarys, inne w ogóle nie występują w systemie. Zamiast danych – obserwacja, radar, sonar, zdrowy rozsądek.

Wiatr miał być – nie przyszedł. Silnik buczał od rana. Widoki piękne, choć odległe. Dzień długi, pusty, mroźny. Wszystko płynęło powoli. Arktyka nie musi się spieszyć.

Za linią lodu

O zmierzchu wreszcie postawiliśmy żagle i Ocean B po cichu pokonał na nich ostatnie mile między wyspami Sjuøyane. Za rufą puste mapy, przed dziobem ostatni kawałek północy, gdzie da się jeszcze stanąć na lądzie.

Do Phippsøyi dotarliśmy, gdy księżyc wisiał nisko, a góry były jak cienie. Chwila, w której nie ma już dnia, ale jeszcze nie ma nocy.

Ciemność przeczekaliśmy na kotwicy. Rano: desant w mróz. Pokład oblodzony, liny zamarznięte, powietrze jak szkło.

Phippsøya to najbardziej wysunięta na północ wyspa, na jaką można legalnie zejść na ląd. Dalej już tylko niedostępne skały i morze lodu. Tutaj w XIX wieku zimowały wyprawy myśliwskie. Inni próbowali zdobywać biegun z tej okolicy – prawie nikt nie wracał.

Dziś panuje tu mroźna, cicha Arktyka. Tylko jedna mała chatka wciąż daje możliwość schronienia zagubionym wędrowcom.

Z północy nadchodził kolejny silny front. Ostatecznie zapadła tutaj decyzja o zaniechaniu w tym roku próby wyjścia dalej na północ, do granicy lodu. Cały pak zsuwał się w naszą stronę, wiatr nie ten, a w prognozach groźny sztorm. Za duże ryzyko.

Tuż przed odejściem z Phippsøyi – niespodziewane spotkanie. Stado delfinów białonosych przecięło nasz kurs. Szybkie, zwinne, ciche. Na tej szerokości to rzadki widok – przypomnienie, że nawet tu życie nie zamarło. Tylko musiało się nauczyć, jak przetrwać.

Dziesiątki mil pod pełnymi żaglami

Długi powrót po tych samych bezdrożach zakończył się, gdy weszliśmy w głąb Murchisonfjordu, żeby przeczekać północny front. Slalom między wyspami, z częstym wychodzeniem do żagli, był wymagającym fragmentem porządnego żeglarstwa.

Noc i silny wiatr przeczekany na kotwicy i od rana znowu w drogę – halsówka przez cały Hinlopen, od baksztagu do baksztagu. Formacje skalne po wschodniej stronie archipelagu tworzą surowy, poszarpany krajobraz. To okolice, gdzie w XIX wieku lądowali łowcy i badacze, ale dziś to głównie lód, skały i ptaki.

Cały dzień obfitował w manewry – zwroty, refowanie, praca przy żaglach. Wiatr zmieniał się często, wachty nie miały czasu się nudzić. Raz słońce i nasycone kolory, raz śnieżna chmura, raz tęcza na tle lodowca. 

Podeszliśmy pod Alkefjellet – żagle na motyla, strome ściany niemal na wyciągnięcie ręki. Latem to wielkie lęgowisko ptaków. Teraz oprószone śniegiem, wyrastające na dziesiątki metrów klify prosto z wody.

Od kilku dni płyniemy razem z Southern Star. Spotkaliśmy się w rejonie Moffen i od tamtej pory trzymamy się blisko. Dwa jachty, dwie załogi – to samo arktyczne wyzwanie i wspólna droga.

Wieczorem wpłynęliśmy do spokojnej zatoki przy Von Otterøyi. Po tym intensywnym dniu – moment oddechu.

Krawędź świata

Niedzielę postanowiliśmy spędzić pod Austfonną – ikoną wschodniego Svalbardu, o której marzy każdy polarny podróżnik. Lodowiec największy na archipelagu, jeden z największych w całej Eurazji.

To nie po prostu ściana – to gigantyczna lodowa bariera. Przytłacza, nie daje punktu odniesienia. Zbyt duża, by objąć ją spojrzeniem. Zbyt surowa, by uwierzyć, że zrobiła ją natura. A jednak od wieków sięga dziesiątek kilometrów. I wciąż trwa.

Warunki dopisały. Słońce, niemal czysta woda przy ścianie, dobra widoczność. Czasem tylko przetaczała się śnieżna chmura, zasypując nam pokład świeżym puchem. Znowu płynęliśmy z zaprzyjaźnionym jachtem Southern Star, a załogi urządziły morską bitwę na śnieżki…

Z naszych dwóch jachtów, na co dzień pływających osobno i dla różnych firm, tej jesieni zrobił się ostatni duet na całym Svalbardzie. Po wschodniej stronie archipelagu – została już tylko nasza dwójka…  Planowaliśmy razem, manewrowaliśmy razem, i razem zamykaliśmy tegoroczny arktyczny sezon!

W południe czas było wycofać się z tego niezwykłego miejsca i znaleźć bezpieczne schronienie przed nadciągającym kolejnym frontem – początkowo przez luźne pole kry i między górami lodowymi, potem z baksztagową falą i na samym foku, wjechaliśmy w wąską Freemansundet, żeby zakotwiczyć u osłoniętych brzegów Barentsøyi. Na trasie spotkaliśmy zaspanego morsa, dryfującego na krze – gdy nas wyczuł w swojej okolicy, podniósł łeb, sprawdził co się dzieje, po czym z powrotem zwinął się w kulkę i niezwruszony wrócił do przerwanego mu snu. 

Bezimienna plaża

Następnego dnia od rana ostatni, jak nam się wydawało, trekking tej wyprawy: białe wzgórza, zaśnieżone plaże, widok na cieśninę i lodowiec, stado reniferów zapuszczających już puszyste, zimowe futro. Słońce, mróz i bardzo arktyczny spokój.

Sundbukta to niewielka zatoka po zachodniej stronie Barentsøyi, z doskonale trzymającą kotwicę gliną na dnie. Wydaje się zupełnie zwyczajna, ale coś tu kiedyś musiało się dziać.

Plaża pełna kości — dużych, porozrzucanych, wybielonych. Kręgi większe niż hełmy, szczęki jak z opowieści. Wieloryby. Ktoś je tu ciągnął na brzeg, ciął, zostawiał…

Nie ma dokumentów, nie ma znanej stacji, ale logika podpowiada historię: dobre miejsce na lądowanie, spokojne wody, dostęp do ławic. Prawdopodobnie to punkt sezonowy. Pomorzy? Norwegowie? Nikt nie zostawił nazwiska. Ale zostawili materiał dowodowy.

Jedno z wielu miejsc, gdzie człowiek przybył szukając arktycznego bogactwa, a przetrwały po nim do dziś tylko niewyraźne ślady i domysły. 

Zaraz po desancie ruszyły intensywne przygotowania do kilkudniowego przeskoku przez Morze Barentsa. Prognozy nie pozostawiały złudzeń, że będzie łatwo – ale trzeba dotrzeć do Norwegii. 

Zorza polarna nad Edgeøyą

Już następnego dnia okazało się, że poprzedni „ostatni” desant wcale nie był ostatni.

Przez kilka dni prognozy wyglądały obiecująco – pojawiło się wreszcie okienko, które mogło nas przepuścić przez Barentsa. Ruszyły przygotowania do drogi. Ale im bliżej startu, z każdą kolejną aktualizacją stawało się jasne, że to jednak jeszcze nie dziś… Niepozorny początkowo niż rozlał się na całe morze i odciął nam drogę na południe. Trzeba było czekać. 

A więc, mieliśmy kolejny zwrot akcji na naszej wyprawie. Arktyka sama powie, kiedy ruszyć – tymczasem mówiła jasno: jeszcze nie teraz. Zostaliśmy więc na razie na archipelagu.

Tego wieczoru polarne niebo zrobiło nam mały prezent, za słuszną decyzję.

Nad jachtami pojawiła się zorza – subtelna, zielona wstęga widoczna gołym okiem, na tle miliona gwiazd. Ale nawet w tej delikatnej wersji to niezwykły widok – na tej szerokości, we wrześniu, nie zdarza się często.

Następnego dnia – następny desant. Russebukta miała być tylko krótkim punktem przejściowym na trasie, a stała się pełnowymiarowym przystankiem.

To nie jest zatoka odkrywców z gazet. To miejsce ludzi, którzy przybyli tu bez rozgłosu – żeby przeżyć. Pomorzy mieszkali tu zimą, w chatach z dryfującego drewna. Bez prądu, bez wody, bez okien, bez kontaktu ze światem. Polowali na foki i morsy, jedli mięso, które dziś odrzuciłby nawet pies. Czasem wracali. Czasem zostawali na zawsze. Nie ma tu pomników. Po tych ludziach została tylko nazwa.

Stąpaliśmy po ich śladach, odkrywając te proste, zakończone wieki temu historie.

Barwy Arktyki

Z Edgeøyi ruszyliśmy okrążyć Sørkapp, żeby zminimalizować dystans pozostały nam do Tromsø. Im bliżej będziemy, tym większa szansa, że znajdziemy wystarczające okno na przeskok przez Barentsa.

Zanim zapadła noc, był długi zachód słońca – prawdziwie arktyczny, surowy, barwny. Niebo płonęło nad linią gór, morze połyskiwało w złocie.

I wtedy pojawiły się znowu one.

Stado białonosych delfinów – smukłe sylwetki, ślizgające się wzdłuż burt, pojawiające się znikąd i znikające w pianie. Przez chwilę pędziliśmy razem, jacht i delfiny, jakbyśmy wszyscy wiedzieli, że trzeba się spieszyć.

Nocą okrążyliśmy południowy kraniec Spitsbergenu. W prognozach pojawiła się nowa szansa, którą zamierzaliśmy wykorzystać. Ciemność przyniosła spektakl: fenomenalne niebo, miliardy gwiazd, wyraźna Droga Mleczna. A nad tym wszystkim – zorza.

Utrzymywała się przez kilka godzin: spokojna, zielona, pulsująca. Dla ludów Północy zorza była znakiem – pojawiała się, gdy miało się wydarzyć coś istotnego. Mówiono, że to duchy przodków czuwają. Dwa dni temu rozświetliła niebo, gdy zostaliśmy. Dziś wróciła – gdy postanowiliśmy ruszyć na południe. Jakby dawała znak, że to ten moment.

Już byliśmy od kilku dni na to przygotowani. Horyzont czekał. Godzinny przystanek w Stormbukcie, na ostatnie spokojne śniadanie i końcowe działania przed wyjściem na otwarte morze na kilkaset mil. I w drogę!

Przez sztormowe morze

Walczyliśmy całą dobę. Tym razem Morze Barentsa postanowiło nie zostawić na nikim suchej nitki.

Przeszliśmy przez dwa fronty sztormowe. Mokry pokład – raz od deszczu, raz od fal. Wiele wyjść pod maszt do akcji manewrowych. Załoga, już wcześniej dobrze zgrana, jeszcze bardziej się ze sobą zżyła – wspólnymi siłami refowali grota na trzymetrowych falach, razem przyjmowali bryzgi ów fal pod kołnierze sztormiaków, rzygali do jednego wiaderka.

Zawsze razem, zawsze z asekuracją, nigdy solo.

Takie warunki wymagają wzajemnej odpowiedzialności jeden za drugiego.

Dopłynęliśmy aż za połowę trasy na Bjørnøyę – głęboko w Morze Barentsa, tak jak planowaliśmy. Ale czasem nawet tak dobrze rozpoczętej drogi nie udaje się ukończyć. W tym miejscu zawróciliśmy do Longyearbyen. To była jedyna możliwa decyzja, zważywszy na okoliczności.

Przed nami była jeszcze ponad doba drogi, ale już wtedy wiedzieliśmy, że tegoroczna wyprawa nie zakończy się planowo w Tromsø. W zamian za to domkniemy pętlę wokół całego archipelagu – trasę pełną zakrętów, improwizacji i zachwytów – która dała nam również bezcenne towarzystwo naszych sąsiadów z drugiego jachtu.

Prawie od samego początku płyniemy razem. Southern Star bardzo nas wspierała na tym ostatnim etapie – pomagali więcej, niż da się opisać, i opóźnili swoją własną wyprawę, żebyśmy mogli wszyscy bezpiecznie wrócić. To nie było tylko wsparcie. To solidarność morza – i najczystsza definicja żeglarskiego braterstwa.

Co dokładnie wydarzyło się na Morzu Barentsa?

Wyszliśmy ze Stormbukty zgodnie z planem, w kierunku południowo-zachodnim, na spotkanie niżowi. Bajdewindowym kursem przecięliśmy pierwszy jego front tak, by przedostać się do centrum, a potem wykorzystać sprzyjający wiatr z drugiego kierunku.

Pierwsze godziny były wymagające, ale dobre do żeglugi. Fala skrzyżowana, poszarpana, nieprzyjemna – ale jachty szły dobrze. Kilka godzin później wiatr zgasł – osiągnęliśmy nasz cel, wjechaliśmy w sam środek niżu. Zrzuciliśmy żagle, żeby nie łopotały, uruchomiliśmy silnik i obraliśmy już docelowy kurs na Tromsø, czekając na kolejny front, z północnym wiatrem, którego potrzebowaliśmy, żeby zdążyć na czas do Norwegii – z południa sunął już kolejny ośrodek niżowy, mogący nam pokrzyżować plany i zagrozić, jeśli zbytnio byśmy się ociągali na trasie.

W nocy, gdy zapadła ciemność i widoczność się znacznie ograniczyła, rozsunęliśmy się z Southern Star na kilka mil – dla bezpieczeństwa. I właśnie wtedy, około pierwszej, Ocean B przestał reagować na ster. Dziobem ustawił się na NE i nie chciał wrócić na kurs.

Ograniczyliśmy prędkość, cała załoga podniosła się na nogi, zaczęły się testy i poszukiwania przyczyny. Diagnoza – puściło mocowanie siłowników do osi steru. Pierścień łączący rozpadł się na części.

Kilka pomysłów, kombinacji, prób, konsultacji z zespołem brzegowym… nie, tego się nie uda naprawić tu i teraz. Nie w tych warunkach. Nie w nocy. Nie tu, gdzie za chwilę miało uderzyć 40 węzłów.

Trzeba przeczekać tę noc i dopiero rano podjąć działania. 

Nie było w końcu tak źle – ster mieliśmy cały czas na swoim miejscu, płetwa i mocowanie do kadłuba nienaruszone. Nie mogliśmy tylko nim poruszać…

Na resztę nocy wachty zredukowaliśmy do dwuosobowych, żeby mieć maksymalnie dużo sił do działania kolejnego dnia. Ocean B niesamowicie się nami zaopiekował – bez żagli, z silnikiem na luz tylko w asekuracji i swobodnym sterem, bardzo dzielnie bujał się przez kilka godzin na sztormowej fali. Gdy nadchodziła, sam ustawiał się do niej lekko dziobem, i potem zjeżdżał łagodnie w dolinę. Nie była to spokojna noc, ale bezpieczna.

Rano Southern Star pojawił się w zasięgu wzroku, dryfował obok nas i czekał – zawrócili, gdy tylko zorientowali się, że zniknęliśmy z kursu, jeszcze nie wiedząc dlaczego.

Gdy fala zaczęła się uspokajać, podzieliliśmy siły. Część załogi przygotowywała skomplikowany układ holowniczy z wykorzystaniem mocowania kotwicy i prowadzeniem lejców do śródokręcia. Druga część pracowała nad stabilizacją steru i dokumentacją uszkodzenia – zespół brzegowy w Polsce już tego samego dnia zaczął organizowanie nowego pierścienia.

Podanie holu w trudnych warunkach poszło sprawnie. Dogranie się – zajęło trochę dłużej. Regulowaliśmy obroty, ustawienia żagli, wyrównywaliśmy prędkość, próbowaliśmy korygować odchyłki kursu wywołane brakiem możliwości sterowania. Testy, eksperymenty i sprawdzanie, co pomaga, a co nie. Ale kiedy wszystko zaskoczyło – płynęliśmy razem ponad 8 węzłów. Kilwaterem pijanego węża – ale do celu.

Na wysokości Hornsundu pękła jedna z lin holowniczych – mimo ciemności, zgrane i zaprawione w bojach załogi obu jachtów potrzebowały zaledwie 20 minut, żeby wszystko pozbierać, przygotować od nowa, wrócić, podać ponownie hol i ruszyć w dalszą drogę.

W piątek około 22 w nocy oba jachty zacumowały w Longyearbyen, tym samym zdążyły się bezpiecznie schować w porcie przed sztormem, który rozpętał już kilka godzin później i trwał cały weekend. 

Zakończenie wyprawy

Zacumowaliśmy. Longyearbyen. Punkt startu. I, tym razem, punkt zamknięcia.

Ta wyprawa miała zakończyć się w Norwegii. Zamiast tego – kończy się tam, skąd wyruszaliśmy. 

Tylko że nic nie jest dziś takie samo.

Za nami dwa tygodnie na morzu. Kilkaset mil żeglugi wśród lodu, sztormów, ciszy, mgieł i fiordów.

Północno-zachodni Svalbard upadłych marzeń, tajemnicza maleńka Moffen, odległe i mroźne Sjuøyane, cieśnina Hinlopen poprzeplatana skałami i prądami, skuta lodem Ziemia Północno-Wschodnia i potężna lodowa ściana Austfonny, pełne kości plaże Barentsøyi i Edgeøyi, groźny Sørkapp i bezwzględne Morze Barentsa.

Czasem wiatr pchał nas do przodu.

Czasem ciągnęliśmy się przez martwe flauty.

Czasem musieliśmy się wycofać.

Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Zmienialiśmy trasy, odpieraliśmy fronty, dryfowaliśmy wśród gór lodowych, przeczekiwaliśmy. Walczyliśmy o sterowność. O czas. O bezpieczeństwo. O siebie nawzajem.

I właśnie dzięki temu to była wyprawa. Nie wycieczka. Nie linia po punktach. Wyprawa z całym jej bagażem: nieprzewidywalnością, ryzykiem, odpowiedzialnością, współpracą, decyzjami, które nie zawsze są wygodne – ale zapaść muszą.

Zrobiliśmy pełną pętlę dookoła archipelagu – chociaż nie po to, żeby zatoczyć koło i pokonać mile.

Tylko po to, by zobaczyć tę północną krainę naprawdę, od środka – w jej ciszy i w jej furii, w bezruchu, śniegu, lodzie, walce. I w zachwytach, które przychodzą nagle: wśród pól lodowych, pod zorzami, obserwując miliardy gwiazd, lub gdy delfiny skaczą obok burt w ostatnim świetle dnia.

I po to, żeby zobaczyć, co zostanie z nas, kiedy już dotrzemy do końcowego portu. Każdy wraca inny, niż wypłynął.

Arktyka zmienia ludzi – nie przez to, co pokazuje, ale przez to, co zabiera i co daje w zamian.